Wakacje w Stambule cz. 2

W poprzednim poście - pod tym linkiem - opisywałam początku wyjazdu do Stambułu. Dzisiaj kontynuacja.

Wysiadłyśmy z K z tramwaju i naszym oczom ukazał się Stambuł. Przystanek Sultanahmed znajduje się w środku dzielnicy o tej samej nazwie - jest to samo, starożytne i wspaniałe, centrum Stambułu. Ruszyłyśmy w kierunku placu obrośniętego nielicznymi drzewami, potem schodami w dół i znalazłyśmy się na placu pomiędzy Błękitnym Meczetem a Hagia Sophia. 

Opis obu budowli zająłby mi przynajmniej dwa wpisy, zresztą nie chcę na tym blogu konkurować z przewodnikami turystycznymi i Wikipedią. Powiem tylko tyle, że warto je zobaczyć. 

Hagia Sofia przytłacza swoim ogromem, starością i śladami milionów stóp, które wydeptały kamienne posadzki. Na piętro wchodzi się nie schodami, lecz wyłożonym kamieniami, wznoszącym się łagodnie w górę korytarzem. Chrześcijańskie wizerunki Serafinów znajdują się obok ogromnych tarcz z cytatami z Koranu.

Błękitny Meczet widziany z naszego hotelu

Błękitny meczet robi ogromne wrażenie z zewnątrz, jest niezwykle kształtny i zgrabny, a zdobi go nietypowa liczba aż sześciu minaretów. Z tarasu naszego hotelu miałyśmy przyjemność oglądać go codziennie i ten widok się nie nudził. W środku zobaczymy wnętrze, kolory i zdobienia zupełnie inne od tego, co widuje się w chrześcijańskich, europejskich świątyniach. Jedyną rzeczą, do jakiej mogę się przyczepić jest to, że meczety, przynajmniej w Stambule, są do siebie bardzo podobne. Po obejrzeniu Błękitnego Meczetu, Meczetu Sulejmana i kilku mniejszych meczetów, straciłyśmy trochę chęć oglądania kolejnych.

Arasta Bazar

Kiedy minęłyśmy plac między tymi dwoma świątyniami, zeszłyśmy po wąskich schodach na pierwszy spotkany w Stambule bazar - Arasta bazar. Rzuciłyśmy okiem na sklepy, ale postanowiłyśmy wrócić później, bez walizek. Minęłyśmy bazar i stromą uliczką poszłyśmy w dół w poszukiwaniu hotelu. Wiedziałyśmy, że jesteśmy blisko, ale nie mogłyśmy trafić. Na pomoc pospieszyli jednak miejscowi sklepikarze, którzy widząc dwie blade turystki, od razu zaczęli do nas zagadywać. Wprawdzie oni chcieli nam sprzedać dywan, a my chciałyśmy się dostać do hotelu, więc mieliśmy trochę rozbieżne cele, ale stanęło na tym, że powiedzą nam gdzie jest hotel, a dywany obejrzymy następnym razem. Weszłyśmy w wąską uliczkę i voila, był tam! Z tym hotelem powiązana jest dość długa historia, którą opisałam niedawno - jest pod tym linkiem. Najpierw miałam problemy z płatnością, potem ukradziono mi numery karty kredytowej a na końcu ścigał mnie prywatny detektyw. Jeśli jesteście ciekawi to przeskoczcie do podlinkowanego posta.

Poza tamtymi nieprzyjemnościami hotel był całkiem spoko. Na recepcji pracowało na przemian trzech mężczyzn:

Pierwszy - nazwałyśmy go Kot - bo ciągle spał na kanapie w poczekalni z twarzą zasłoniętą czapką z daszkiem. Nie wyglądał, jakby przejmował się tą pracą ani czymkolwiek innym, za to sprawiał cały czas wrażenie lekko spalonego. Kiedy dowiedział się, że jesteśmy Polkami, pokazał nam pustą butelkę po wódce Sobieski, którą miał schowaną pod biurkiem. Powiedział, że dostał kiedyś od kolegów z Polski ale bardzo szybko wypił, bo w hotelu jest nudno. K spytała go czy jako muzułmanin może pić alkohol, a Kot odpowiedział, że tak, bo rozwiódł się z żoną. Wywnioskowałyśmy z tego, że niektórzy w Turcji bardziej boją się żony niż Allaha. W dzień wyjazdu, kiedy czekałyśmy na busa na lotnisko, Kot chciał nas częstować papierosami, a kiedy powiedziałyśmy, że nie palimy, dał nam po RedBullu. 

Drugi - pseudonim Uprzejmy Młody Człowiek - ponieważ zawsze kiedy z nami rozmawiał zrywał się na równe nogi, a przy powitaniu i pożegnaniu giął się w ukłonach. Zawsze pytał, czy może nam w czymś pomóc i zarzekał się, że zrobi wszystko, aby umilić nam pobyt. Kiedy wracałyśmy z zakupami odbierał nam je stanowczo i niósł do pokoju, nie słuchając naszych protestów, że nie trzeba. Ten pokaz XIX wiecznej uprzejmości był niezwykły i Uprzejmego Młodego Człowieka bardzo lubiłyśmy, choć odrobinę nas męczyło patrzenie jak bardzo się stara.

Trzeci - Męczydupa - bo męczył dupę. Kiedy wieczorem wychodziłyśmy na taras pogapić się na miasto przychodził do nas pogadać, ale szło to słabo bo nie bardzo mówił i rozumiał po angielsku. Nie zrażało go to jednak przed podejmowaniem kolejnych tematów w rodzaju "why do you like Turkey". Na szczęście Męczydupa był tylko wypożyczony z sąsiedniego hotelu na zastępstwo i dość szybko zniknął.

Po dotarciu do hotelu, rozpakowaniu się i umyciu, ruszyłyśmy na miasto w poszukiwaniu jedzenia. Kierunek został obrany na czuja, jednak instynkt nas nie zawiódł. Wprawdzie przy każdej mijanej knajpie stali kelnerzy, mówiący że mają najlepsze jedzenie w Stambule, jednak zatrzymałyśmy się dopiero przy lokalu, do którego wiodły urocze wąskie schody a kelner powiedział, że mają na zapleczu taras w ogrodzie - to nasz przekonało.

Zamówiłyśmy jedzenie, które było dość typowe jak na Stambuł, to znaczy smaczne, porcja niewielka ale dla nas wystarczająca aby się najeść, i dość drogie (30+ zł za osobę za danie główne). Do tego zamówiłyśmy turecką herbatę i sziszę. 

Kotka

Zanim jeszcze doczekałyśmy się zamówienia przyszła do nas kotka w ciąży i zaczęła miauczeć znacząco. Nie miałyśmy jednak nic na stole, więc pomiauczała z 5 minut i poszła sobie do ludzi siedzących parę stolików dalej. Był to pierwszy, ale bynajmniej nie ostatni, kot spotkany w Stambule. 

Po kotce przyszedł do nas kelner. Tak jak jedzenie, kelnerzy w knajpach są do siebie podobni. W większości to młodzi, weseli, dobrze mówiący po angielsku faceci. Bardzo przyjacielscy i chcący rozmawiać, odrobinę przez to męczący, jeśli akurat nie ma się ochoty na rozmowy, ale nie chamscy ani nachalni, czego się trochę obawiałam jadąc tam. Ten konkretny kelner był dość ciekawym przypadkiem Turka, bo kiedy usłyszał, że jesteśmy z Polski, powiedział jak bardzo nam zazdrości mieszkania w kraju, gdzie jest zimno w zimie. Opowiedział też, że gdy służył w wojsku, stacjonował w obozie w wysokich górach w zimie, gdzie temperatury sięgały -30 stopni, i co więcej, bardzo mu się to podobało.

Herbata w tradycyjnej szklance i K

Po obiedzie i wypiciu herbaty, dostałyśmy kolejną herbatę na koszt restauracji (to też bardzo częste w tamtejszych lokalach) i spokojnie dopaliłyśmy sziszę, ciesząc się ciepłym tureckim wieczorem w otoczeniu drzew. Bo tak jak obiecywali przy wejściu, taras faktycznie znajdował się wewnątrz gęstego, dość zapuszczonego ogrodu.

Wychodząc dostałyśmy od naszego kelnera bransoletki. Urzekło nas to, że ich kolor był dopasowany do naszych ubrań. Ja miałam na sobie granatową spódnicę i dostałam niebieskie bransoletki, a K była ubrana w kolory ziemi i dostała złote. Dawanie małych, symbolicznych prezentów również jest jednym z elementów tamtejszej kultury restauracyjnej, z innej knajpy, gdzie bywałyśmy często, wyniosłyśmy chyba po 4 egzemplarze bardzo popularnego w Turcji "oka proroka". 

Wracając do hotelu przechodziłyśmy blisko Błękitnego Meczetu. Nagle, ze wszystkich stron rozległ się niezwykły dźwięk azanów (jeśli to dobrze odmieniam), czyli śpiewów wzywających na modlitwę, śpiewanych przez muezzina z minaretu. Te śpiewy były naprawdę piękne, stałyśmy jak urzeczone i słuchałyśmy do końca. Nasze późniejsze doświadczenie pokazało, że różnie z tym bywa. Czasami azany były naprawdę wspaniałe, słychać było, że śpiewający je mężczyźni mają talent. Innym razem bywały nijakie, albo wręcz kiepskie, a muezzin brzmiał jak baran na pastwisku. 

 Koci gang, który razem z nami słuchał azanu


Tej nocy jednak Stambuł przywitał nas przepiękną pieśnią, a słuchając jej czułyśmy dokładnie to, co przyciągnęło nas do tego miasta. Ducha orientu i magiczny klimat tureckiej nocy.

Komentarze

Prześlij komentarz