Marsylia by day - atak przyczepnego robaka

Po pierwszym, deszczowym dniu w Marsylii, który rozświetlały mi jedynie uśmiechnięte twarze panów taksówkarzy, przyszedł czas na kolejny wyjazd. Z uwagi na fakt, że tym razem widoczność była większa niż na 10 centymetrów, udało mi się zrobić nieco więcej zdjęć które możecie zobaczyć poniżej.

Do Marsylii jechałam z Paryża i trzeba przyznać, że Żabojady mają to dobrze zorganizowane. Pociągi odjeżdżają z Gare de Lyon (Dworzec Lioński) w Paryżu częściej niż co godzinę. Trasa do Marsylii (800km!) zajmuje 3 godziny. Z tego miejsca chciałam pozdrowić swoich uczniów matematyki i fizyki oraz przypomnieć, że v=s/t . Odejmując od czasu podróży około 20 min jakie pociąg spędza stojąc na kilku przystankach po drodze otrzymujemy średnią prędkość w okolicach 300km/h.
Co trochę zaskakujące - nie słyszymy stukania znanego z naszych polskich pociągów (szyny bezstykowe).

Pociągi TGV łypią groźnie na przechodniów na dworcu w Marsylii


Prędkość w czasie jazdy oczywiście nie jest wyczuwalna (kolejne przypomnienie z fizyki - nie odczuwamy prędkości a jedynie przyspieszenie - które w tym wypadku trwa po prostu trochę dłużej).
Również patrząc przez okno nie widać specjalnej różnicy, chyba że spojrzymy w pobliże pociągu wtedy dopiero zauważamy, że trawy przesuwają się szybciej i są trochę bardziej rozmazane niż, przykładowo, na trasie Warszawa - Gdańsk.

Widok przez okno gdzieś na słonecznym południu Francji


Całkiem spore schody stanowiące główne wyjście na miasto z dworca kolejowego

Marsylia dworzec kolejowy



Tym razem udało mi się skończyć pracę w tak zwanej ludzkiej porze, czyli bez nadgodzin, co dało mi jeszcze kilka godzin słońca i możliwość zwiedzania Marsylii. Dlaczego zwiedzanie tego miasta nocą nie jest dobrym pomysłem dowiecie się z kolejnego wpisu.

Mając bardzo ograniczone zasoby czasowe przyjęłam sobie dwa cele, za które winić mogę tylko i wyłącznie nadmierne czytanie Alistaira MacLeana w młodości, co wykształciło we mnie miłość do morza i zainteresowanie militariami. Zatem pierwszym celem został Fort św. Jana, który strzeże wejścia do zatoki, drugim: wsadzić łapę do morskiej wody.

Fort św. Jana widoczny od strony zatoki.


Fort znajduje się w szeroko rozumianym centrum miasta i dojście tam na piechotę nie stanowi problemu, jeśli komuś niestraszne przechodzenie w poprzek trzypasmowej drogi, bo pasów ani widu ani słychu. Może gdzieś tam były, ale dobrze je schowali. Sam budynek nie powala, poza dobrze zachowanymi murami nie ma wiele do oglądania. Jednak z racji dobrego usytuowania i wysokości roztacza się stamtąd ciekawy widok, zarówno na druga stronę zatoki z jej fortyfikacjami, jak i na samo morze. Miejscowi siedząc na ławkach lub bezpośrednio na murach, z butelką wina i kanapkami oddają się kontemplacji widoków lub dziwnie zachowujących się turystów - tę rolę pełniłam ja.

Widok z Fortu św. Jana


Oglądałam sobie spokojnie port i morze kiedy wiatr przerzucił mi włosy prosto na twarz. Chcąc je odgarnąć trafiłam z przerażeniem ręką na coś ruszającego się, twardego i chrząszczowatego. Przerażona zaczęłam wytrzepywać owada z włosów ale sukinkot się uczepił. Rzuciłam torebkę na ziemię i zaczęłam pomagać sobie druga ręką, ale nic to nie dawało, siedział dalej. Nie pamiętam dokładnie, ale obawiam się że zaczęłam piszczeć i wytrzepywałam robala coraz bardziej panicznie, ale on nadal nie zamierzał puszczać moich włosów. Życie przebiegało mi już przed oczami, kiedy odpuścił. Spadł na ziemię a ja odkryłam, że bestią była... moja własna spinka. Starając się zachować resztki godności pozbierałam się do kupy, poprawiłam włosy, podniosłam torebkę z ziemi i chciałam odejść udając, że nic się nie stało, jednak miejscowi wyjątkowo głupio chichotali kiedy ich mijałam.

Zaliczywszy fort ruszyłam dalej w kierunku morza. Mapa twierdziła, że do morza jest niedaleko i wiele dróg kończy się zaraz przy brzegu, ruszyłam zatem w poszukiwaniu plaży. Po drodze zwabił mnie napis mówiący o parku i znajdującym się w nim pałacu - dzięki temu trafiłam do jednego z ładniejszych miejsc Marsylii.

Wejście do parku, za tym wzgórzem spodziewałam się zastać morze



Dzień był bardzo słoneczny i ciepły, ponad 20 stopni - w listopadzie 


Pałac a przed nim ludzie ćwiczący kuglarstwo, dzieci grające w piłkę i inne cudaki


Po parku spacerowało się całkiem przyjemnie, ale nijak nie mogłam trafić na zejście w kierunku morza. Plaży też nie było widać, ale sama woda znajdowała się nie dalej, niż kilkadziesiąt metrów ode mnie. Nie zamierzając się poddawać, postanowiłam iść na przełaj. Po chwili trafiłam na krzaki, między którymi walały się stare reklamówki i psie kupy, przejścia nie było. Spróbowałam w innym miejscu i nakryłam parkę, będąca na najlepszej drodze do zwiększenia populacji Marsylii, postanowiłam nie przeszkadzać, w końcu Francja nie może narzekać na nadmierny przyrost naturalny a ja nie chce mieć na sumieniu zawalenia się ich systemu emerytalnego. Pozostałe próby zakończyły się podobnie.

Kilka ulic dalej uśmiechnęło się do mnie szczęście - jest, morze, plaża, piasek, ludzie budują zamki! Po bliższych oględzinach okazało się, że jest to szczelnie ogrodzona ze wszystkich stron i pilnowana przez znudzonego strażnika miejskiego plaża publiczna szerokości całych 50 metrów. Po jeszcze bliższych oględzinach okazała się najbardziej brudną plażą jaką widziałam w życiu.

Plaża publiczna w Marsylii. Co najgorsze, sporą część tych śmieci stanowiły opakowania po lekarstwach




Skąd opakowania po lekarstwach? Czy było to coś innego? Nie wiem. Odechciało mi się realizować plan wsadzenia ręki do wody, ale słowo się rzekło. Wsadziłam, po czym jak najszybciej wytarłam ją mokrą chusteczką. Marsylia to zdecydowanie nie jest miejsce, gdzie chciałabym zażywać kąpieli morskich. 

Jest to miasto bardzo, ale to bardzo portowe. Problemy z znalezieniem plaży wynikały z tego, że większość wybrzeża jest zabudowana i nie służy do rozrywki. Wszędzie znajdują się pomosty, stoją przycumowane łódki i różne dziwne urządzenia, których przeznaczenia mogłam się tylko domyślać. Zapewne też poziom urbanizacji wybrzeża jest powodem jego zabrudzenia. Ten typowo portowy charakter ma tez swoje zalety, które postaram się przybliżyć w osobnym poście.

Choć nie jestem fanką słońca, nawet mi spodobało się ciepło i wakacyjny klimat



I na koniec zagadka: macie pomysł, po czym jest to opakowanie? 







Komentarze

  1. Ja bym obstawiała zapałki, bo one często mają nietypowe i niezwiązane z zawartością opakowania :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Zapomniałam dodać, to miało z 30cm długości.

    OdpowiedzUsuń
  3. I żeby było jasne - ja nie wiem po czym to jest. Leżało na chodniku i intrygowało.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz